|
|
|
|
|
|
|
kuchnia
|
|
|
Obecny czas to Pią 12:31, 22 Lis 2024
|
Autor |
Wiadomość |
Darzamat
antychryst
Dołączył: 22 Sty 2006 Posty: 297
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Pan Thy Monium
|
Wysłany: Wto 19:06, 14 Mar 2006 Temat postu: Jakub Wedrowycz |
|
|
1.
W chałupie panował zaduch nie do wytrzymania. Na piecu spał, kręcąc się niespokojnie, Jakub Wędrowycz. Poprzedniego wieczora do spółki z Semenem próbowali bimbru pędzonego według nowej, przywiezionej z Ukrainy przez krewnych Kozaka, receptury. Alkohol był rzeczywiście mocny, szybko uderzał do głowy, a jego skutkiem ubocznym były przychodzące w nocy koszmary. Z tymi Jakub sobie jakoś radził, trudniej było jednak coś poradzić na suchość w gardle. Choć wstawał w nocy kilka razy i popijał bimber „zza Buga” przyzwoitą wojsławicką berbeluchą, której przepis odziedziczył po swoim, świeć Panie nad jego duszą, ojcu Pawle, zgaga nie przechodziła. Na dodatek, jakby nieszczęść było mało, o świcie ktoś zaczął natarczywie dobijać się do drzwi wędrowyczowej chaty. A każde uderzenie potrójnym echem odbijało się w głowie Jakuba.
Wściekły, zwlókł się z pieca i, chwiejąc się nieco to na lewo, to na prawo, ruszył otworzyć drzwi, z mocnym postawieniem zrugania nieproszonego gościa. Gdy jednak uchylił wrota, nie zobaczył nikogo.
– Cholera! – zaklął tak głośno, aż pobudziły się wrony śpiące w konarach ostatnich ocalałych przez zimę w gospodarstwie Jakuba drzew. – Żartów się komuś zachciewa.
Ze złością zatrzasnął drzwi i obrał kierunek na spiżarnię, gdzie – jeśli go pamięć nie myliła – miał jeszcze kankę wypędzonego w ubiegłym tygodniu bimbru. Nie zdążył go wprawdzie wydestylować, ale co tam, nie takie trunki w swoim życiu pijał. Razu pewnego odwiedził go po kolędzie ksiądz proboszcz i, chcąc przyciągnąć Jakuba na łono kościoła, wina mszalnego lał mu do musztardówki. Wędrowycz pił, choć mu po prawdzie nie smakowało. A następnego dnia obudził go tak potworny ból głowy, że solennie sobie przyrzekł, iż z proboszczem do czynienia więcej mieć nie będzie.
Kiedy uchylił drzwi spiżarni, pukanie rozległo się ponownie.
– Job twoju mać! – ryknął, tym razem budząc spokojnie jeszcze śpiące w kącie pokoju myszy. Gryzonie z piskiem rozbiegły się po chałupie.
Jeśli to znowu głupi żart, ukatrupię jak mumię Lenina – przyrzekł sobie, a w rodzinie Wędrowyczów słowo droższe było od honoru.
Ale i tym razem po otwarciu drzwi nie ujrzał nikogo. Jedynie w oddali najbliżsi sąsiedzi Jakuba jechali na pole, bo właśnie zaczął się okres żniw. Już chciał wrócić do pokoju po zawieszony na ścianie topór i wybiec na podwórze w poszukiwaniu dowcipnisia, gdy poczuł jak coś ciągnie go za onucę i drapie w łydkę. Nie była to pluskwa ani nawet wesz, te jedynie gryzły, to coś natomiast wyraźnie go drapało.
Gdy spojrzał w dół, podskoczył jak oparzony. Jak słoń się boi myszy, tak samo Jakub wystraszył się małego mocno owłosionego stworzenia, niewiele wzrostem przewyższającego krasnoluda. Wyglądało, nawet jak na standardy przyjęte w Wojsławicach, wyjątkowo paskudnie. Gapiło się w górę i bełkotało coś śpiewnie w niezrozumiałym języku.
Wędrowycz z obrzydzeniem zamachnął się nogą, jakby chciał kopnąć piłkę, stwór oderwał się od kalosza i poleciał wysoko w powietrze. Lądowanie miał wyjątkowo twarde, walnął bowiem łbem w drzwi chlewika. Przez chwilę leżał bez ruchu, potem podniósł się, zachwiał i znowu padł na ziemię.
– Teraz mi nie uciekniesz, mały gnojku – ucieszył się Jakub, wielkimi susami doskakując do nieprzytomnego stworzenia.
Z obrzydzeniem podniósł go za ogonek i spojrzał prosto w kudłatą mordę. Splunąć musiał, bo poczuł nagle jak całe wczoraj skonsumowane przy piciu bimbru żarcie podchodzi mu do gardła. Wypuścił małego z rąk i instynktownie wytarł dłonie w poplamioną kufajkę. Stwór jęczał z bólu, gramoląc się u stóp Jakuba. Wędrowycz znów chciał mu dokopać, ale malec błagalnym tonem wyszeptał:
– Oszczędź mnie!
– To ty mówisz po naszemu? – zdziwił się egzorcysta.
– Mówię w wielu językach – wyjaśnił kudłaty. Każde wypowiedziane słowo sprawiało mu ból; był potłuczony jak piłka do bejsbola.
– Co cię tu sprowadza?
– Jakuba, Wędrowyczem zwanego, poszukuję. Zgodnie z moim planem… – wyjął zza pazuchy mały rulonik, rozwinął go ostrożnie i począł uważnie studiować – …tu gdzieś powinna znajdować się jego włość.
– Że co?
– Włość! – powtórzył stwór, wielce zdziwiony, że człowiek, choć tak wielki, tak niewiele rozumie z tego, co się do niego mówi.
– A co ty od niego, Wędrowycza znaczy się, chcesz? – spytał podejrzliwie Jakub.
– O pomoc przyszedłem go prosić – wydukał kurdupel. – W nim nasza ostatnia nadzieja…
O pomoc – powtórzył w myśli, mile połechtany, Jakub. Więc moja sława już do zamorskich krajów dotarła. Nie wiedzieć bowiem czemu, Wędrowycz przekonany był, że niecodzienny gość przybył doń zza Oceanu.
– Znasz go, panie? – spytał kudłaty.
– A, znam.
– Prowadźże więc do niego, a zobaczysz, że ci to wynagrodzić potrafię!
Jakub, nie namyślając się długo, chwycił małego za futerko i posadził sobie na ramieniu. Wniósł go do chałupy i rzucił na barłóg na piecu. Stwór, skomląc jak myszka, zatkał nos, bojąc się, że smród może go zabić.
– Nigdzie się nie ruszaj! – rozkazał Wędrowycz i znikł w drugim pokoju.
Gdy wrócił stamtąd kilka minut później, zmieniony był nie do poznania. Na kufajkę naciągnął barani kożuch, szyję owiązał długim wełnianym szalem, a na głowę założył trofiejną uszankę, którą lat temu osiemdziesiąt, będąc jeszcze dzieckiem, z krasnoarmiejca, który Wojsławice z Budionnym najechał, razem ze skalpem ściągnął. W prawej dłoni trzymał siekierę, w lewej natomiast dzierżył osikowy kołek.
Kudłaty spoglądał na niego podejrzliwie, profilaktycznie chowając się za piecem.
– Znowu się w ciuciubabkę bawisz? – spytał egzorcysta. – Uważaj, bo jak cię dorwę, to wypatroszę, jakem Wędrowycz!
– Ty jesteś Wędrowycz? – spytał z niedowierzaniem malec, wychynąwszy ostrożnie zza pieca.
– He!
– Jakub Wędrowycz?
– Ano!
– To musiała zajść jakaś pomyłka…
– Nie ma żadnej pomyłki! – zagrzmiał Jakub. – Szukasz egzorcysty i ja nim jestem. Znanym w całym chrześcijańskim świecie pogromcą wampirów. Jeszcze żaden się przede mną nie uchował!
Kudłatemu zawirowało w głowie i padł, zemdlony.
2.
Jakub ostrożnie strzykawką poił małego gościa swoim najlepszym, jeszcze nie przedestylowanym bimbrem. Krople życiodajnego nektaru spłynęły strużką po zarośniętym pyszczku, gdy nieznajomy się zakrztusił. Kasłał długo, a gdy doszedł do siebie, siedział nadąsany w milczeniu.
– Jeżeli mam ci pomóc, musisz mi powiedzieć, skąd i po co przychodzisz – przekonywał go Wędrowycz tak długo, aż malec ustąpił.
– Nazywam się Baggins. Bilbo Baggins. Mieszkam w Bag End.
– A gdzie to jest? Musi być, gdzieś za morzem.
– Nie za żadnymi morzami, nie za górami, ale w Śródziemiu – wyjaśnił Bilbo, sadowiąc się wygodniej na pożartym przez szczury i inne gryzonie, śmierdzącym kocu. – Mój młody krewniak Frodo, hobbit jak ja, wysłany został w długą i niebezpieczną drogę. Miał się nim opiekować czarodziej, Gandalfem Szarym zwany, ale jak się okazało to hulaka jakich w całym Śródziemiu wielu nie znajdziesz. Podróż opóźnia, bo się w każdej karczmie do nieprzytomności upija i burdy wszczyna. W głowie zupełnie mu się już pomieszało, więc jego czary całkowicie odwrotne skutki przynoszą… – żalił się malec.
Gandalf, Gandalf! – powtarzał w myśli Jakub, nie mogąc sobie jednak przypomnieć nikogo takiego w, sięgającym swymi korzeniami starożytności, rodzie Wędrowyczów.
– A sprawa jest, że tak powiem, wagi państwowej. O uratowanie naszej krainy chodzi…
– A przed kim to ratować ją trzeba? – spytał Jakub, śmiejąc się rubasznie na samą myśl, że wreszcie po wielu tygodniach nieróbstwa przyjdzie mu dobry uczynek spełnić.
– Przed Sauronem, który pragnie Pierścień posiąść…
– Pierścień, mówisz? – wtrącił Wędrowycz.
– Pierścień – przytaknął Bilbo. – Gdy go zdobędzie, zapanuje po wsze czasy nad całym Śródziemiem.
– A z czego on, znaczy się, ten pierścień, zrobiony został?
– Z najszczerszego złota – wyjaśnił Baggins.
– Wiele on wart?
– Jest bezcenny dla tego, kto go posiada…
Ho, ho! – ucieszył się Wędrowycz. Widzę, że tu dwa dobre uczynki spełnić można. – I nie czekając dłużej, poderwał się z krzesła.
– Chodźmy więc, nie ma na co czekać! – zakomenderował.
– Nie spieszy się – odparł hobbit, po czym trochę nieśmiało, wskazując na strzykawkę, spytał: – Czy mógłbyś mnie jeszcze odrobiną tej naleweczki poczęstować?
Hobbit, choć pił niewiele, zaimponował Jakubowi.
Prawie jak koliber. Tyle, co waży. Nawet ja nie byłbym mu w stanie dorównać – pomyślał Wędrowycz, klepiąc się po pokaźnym brzuszysku, które ostatnimi czasy powiększyło się jeszcze bardziej.
Następnego dnia obudzili się koło południa. Bilbo ściągnął Jakubowi z nóg kalosze i łaskotał go po stopach. W żaden inny sposób dobudzić go nie byłby w stanie.
– Zapomniałeś? – hobbit wrzasnął Wędrowyczowi prosto do ucha.
– O czym to niby miałem zapomnieć?
– Środziemie ratować musisz!
– A gdzie ono jest?
– Pójdź, to cię zaprowadzę.
I wyszli przed chałupę Jakuba, a słońce dotarłszy w swej codziennej wędrówce na szczyt nieboskłonu, niemiłosiernie prażyło. I szli przez zachwaszczony ogródek i zaniedbany sad, by wyjść na pole, całe pokryte kretowiskami.
– Tędy – powiedział Bilbo, wskazując swym niewielkim owłosionym paluchem mały kopczyk – prowadzi droga do Śródziemia.
Jakub popatrzył na niego z niedowierzaniem. Baggins aż cofnął się, przestraszony.
– Tędy przyszedłem, więc i tędy można wrócić – wyjaśnił.
– A nie pomyślałeś o tym, że ja jestem kilka razy od ciebie większy?
– Gandalf nic nie mówił o twoich rozmiarach…
Wrócili do chałupy po łopatę dla Jakuba i dużo odeń mniejszą miedzianą nabierkę do zupy dla Bilba. Kopali aż do zachodu słońca, często posilając się przy tym bimbrem i przygryzając słoniną. Kiedy skończyli, hobbit nie był już w stanie utrzymać się na nogach.
Widocznie nie jest przyzwyczajony do poprawiania klinem – zauważył z radością Wędrowycz.
Gdy tylko słońce skryło się za horyzontem, wskoczył do powiększonego do jego rozmiarów kretowiska i pociągnął za sobą Bagginsa. Hobbit wyrwał mu się jednak z rąk i wyskoczył na powierzchnię.
– Idź sam – powiedział. – Ja tutaj poczekam na ciebie. Dosyć już mam wałęsania się po świecie. Spokój lubię.
– Tylko mi zacieru nie wypij! – Pogroził mu palcem Jakub.
– Tu masz plan Śródziemia! – krzyknął Baggins, rzucając w dziurę niewielkich rozmiarów rulonik. – Czytać umiesz? – Nie czekając na odpowiedź, machnął ręką i dodał, tym razem już tylko do siebie: – A zresztą, język masz, spytać możesz.
– Gdzie go szukać, tego twojego krewniaka? – zawołał Jakub z dołu.
Bilbo zastanowił się chwilę, policzył coś na swoich owłosionych palcach i odpowiedział:
– Biorąc pod uwagę, że zmarudziłem u ciebie całe dwa dni, powinien już dotrzeć do karczmy „Pod Rozbrykanym Kucykiem”…
– Kucykiem – powtórzyło echo. – Brzmi nieźle.
3.
Śródziemie niczym szczególnym Jakuba nie zaskoczyło. Może poza tym, że wszystko wydawało mu się tutaj jakby trochę mniejsze. A może to on był wyższy niż wszystkie inne zamieszkujące ten świat istoty. Podrapał się za uchem i zajrzał do planu, który dał mu Bilbo. Może by i co z niego wyczytał, ale plan był tak mały, że doszukać się w nim literek graniczyło z cudem.
Przydałyby się okulary księdza proboszcza – przyszło na myśl Wędrowyczowi. Księżulo, zawsze gdy po mszy przeliczał składkę, zakładał najgrubsze szkła, by nawet grosika nie przegapić. Ale ksiądz proboszcz razem z jego binoklami był daleko i w niczym Jakubowi pomóc nie mógł. Cisnął więc Wędrowycz mapę w rosnące u brzegu krętej ścieżki krzaki i postanowił zdać się na swój, nigdy do tej pory go nie zawodzący, instynkt egzorcysty.
Gdy żegnał się z Wojsławicami, nadchodziła noc, tutaj najwidoczniej był poranek, bo słońce dopiero powoli pięło się po szczytach odległych gór.
Pięknie tu – pomyślał Jakub, zrywając spod nóg niezwykle wonny kwiat. Podniósł go do nosa i powąchał. – Ach, siąść jak w dzieciństwie na łące, popaść krowy, popić dziadkowy bimber – wrócił myślami do jakże odległych czasów.
Nieznana kraina nastroiła go romantycznie. Czuł się młody i lekki. Szedł tanecznym krokiem i nucił coś po nosem. Nagle, z oddali, dobiegł go dziewiczy śpiew. Podświadomie przyspieszył kroku i niebawem oczom jego ukazała się piękna niewiasta.
Jakub ukłonił się szarmancko i uśmiechnął jak najszczerzej; promienie słońca, odbite od równej szuflady złotych zębów, na moment oślepiły kobietę. Gdy jednak tylko doszła do siebie, ryknęła przerażona i zerwała się do ucieczki. Wędrowycz stał przez chwilę zdezorientowany, po czym rzucił się za nią w pogoń, przez cały czas trzymając w ręku zerwany kwiat, który nagle zapragnął jej podarować.
Dopadł ją u wejścia do chaty. Przygwoździł łapami do drzwi i, nadal zachowując serdeczny ton, zapytał:
– Dlaczego uciekałaś, piękna dziewico?
– Wcale nie jestem dziewicą – odparła kobieta. – Nazywają mnie tutaj Złotą Jagódką, jeśli jesteś sobie w ogóle w stanie wyobrazić, co to oznacza, obwiesiu!
– A ja jestem najsławniejszym egzorcystą na świecie! – krzyknął jej prosto w twarz, zionąc przy tym odorem nie przetrawionego jeszcze alkoholu, Wędrowycz.
– Możesz mnie wziąć siłą, ale – ostrzegam! – ja żadnej przyjemności z tego mieć nie będę – powiedziała gniewnie, choć oczy jej zdawały się przeczyć każdemu słowu.
– Gdzie mi tam cię brać – odparł Jakub. – O drogę spytać chciałem.
– O drogę? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Tylko to?
– Tylko – potwierdził Wędrowycz. – Szukam takiego jednego, mały jest i podobno zarośnięty, zupełnie jak jego krewny, który właśnie teraz u mnie w chałupie resztę zapasów berbeluchy opróżnia…
– Dziwnym mówisz językiem – stwierdziła Złota Jagódka, podkasując spódnicę tak, aby Jakub mógł zawiesić wzrok na jej smakowitym udzie.
Egzorcystą jestem, a nie bawidamkiem – skarcił się w myśli Wędrowycz i odwrócił wzrok od kusicielki.
– W karczmie „Pod Rozbrykanym Kucykiem” ponoć na mnie czeka – powiedział głośno. – Daleko to?
– Wystarczy jeno przejść przez Mogilne Kopce.
– Mogilne, mówisz? – uśmiechnął się Jakub do swoich myśli, podświadomie mocniej ściskając w dłoni osikowy kołek.
Coraz bardziej mi się tutaj podoba – pomyślał.
– A jeśli będziesz jeszcze kiedyś w tych okolicach, zajrzyj do mnie. Toma ciągle nie ma w domu, a samotnej kobiecie źle – zawołała za nim Złota Jagódka. Jakub zaś obiecał sobie dokładnie zapisać w pamięci drogę, którą będzie się oddalał od jej domostwa.
Im bardziej pić mu się chciało, tym przyspieszał kroku. Świadomość, że karczma może znajdować się gdzieś niedaleko, on zaś błądzi, doprowadzała go do wściekłości. Niestety, nie nawinął się nikt, na kim mógłby ją wyładować.
W myśli coraz częściej przeklinał Bagginsa i własną głupotę, bo kto to widział w tak daleką i niebezpieczną drogę się udawać bez odpowiednich zapasów trunku. Siekiera i kołek ciążyły mu coraz bardziej, już zastanawiał się, czy gdzieś w pobliżu w trawie na noc legowiska sobie nie wymościć, gdy kątem oka dostrzegł w oddali nikłe światełko.
– Niech mnie wampir zagryzie, jeśli to nie karczma! – krzyknął uradowany i ruszył ze zdwojoną siłą ku swojej ziemi obiecanej.
4.
Instynkt łowcy podpowiadał mu, że powinien być ostrożny. Zwolnił więc kroku i wytężył słuch. W pobliżu karczmy – był już tego pewien – czaiło się Zło. Szedł na paluszkach, będąc przekonanym, że godnie stawi mu czoło dopiero wtedy, gdy pokrzepi się nieco jakimś miejscowym, najlepiej własnej roboty, trunkiem. Już miał położyć dłoń na klamce, gdy usłyszał za plecami tętent i rżenie koni. Kiedy się odwrócił, oczom jego ukazała się gromada jeźdźców w czarnych pelerynach i takiegoż samego koloru kapotach. Podjechali tak blisko, że Jakub czuł zapach końskiego potu, który smrodem przewyższał jego własny.
– Dokąd to, wędrowcze? – spytał jeden z nich.
W Jakubie krew się zagotowała. Zrobił krok w przód i pociągnął za pelerynę. Gdy jeździec upadł na ziemię, egzorcysta wprawnym ruchem przebił mu serce kołkiem. Ale że miał tylko jeden, wyciągnął go natychmiast i rzucił się na następnego. Po pięciu minutach sześć ciał ułożył równo obok siebie. Chciał już odejść, by napić się wreszcie czegoś w karczmie, kiedy usłyszał ciche jęki. Któryś z jeźdźców żył jeszcze. Jakub odszukał go i pochylił się nad nim.
– Dlaczego? – spytał słabnącym głosem mężczyzna w czarnej pelerynie.
– Nie lubię, gdy ktoś przekręca moje nazwisko – odparł Wędrowycz i odrąbał mu łeb siekierą.
W karczmie niewielu było gości. Mała grupka tłoczyła się w kącie, przysypiając nieco. Gdy jednak otwarły się skrzypiące drzwi, wszyscy przytomnym wzrokiem powiedli w kierunku Jakuba. Wędrowycz siadł na długiej dębowej ławie i uśmiechnął się do karczmarza.
– Obojętnie, co masz, byle szybko! – rozkazał, tonem nie znoszącym najmniejszego sprzeciwu.
– To najlepsze piwo, jakie mamy – zachwalał karczmarz, stawiając przed Jakubem potężny kufel.
– Piwo? – zamruczał, niezadowolony, Wędrowycz . – Cóż, jak się nie ma, czego się chce, trza pić, co ci dają – odparł zdumionemu karczmarzowi i jednym łykiem opróżnił kufel. W taki sam sposób obszedł się z dziesięcioma kolejnymi, które właściciel z trudem nadążał przynosić. Dopiero kiedy mu się głośno odbiło, zażądał „czegoś do żarcia”.
Minęło kolejne pół godziny, nim uporał się z potężną porcją mięsiwa, oczywiście przez cały czas popijając je piwem. W miarę przyswojonego alkoholu poprawiał mu się nastrój. Serdeczniejszym wzrokiem spoglądał w stronę pozostałych gości karczmy, choć powoli zaczęło mu już się mylić, ilu ich tam, pod ścianą, siedzi. W pewnym momencie jeden z nich, niewielkiego wzrostu i cały zarośnięty, podszedł do niego i zagadał.
– Jeśli mnie przeczucie nie myli, pan musi być imć Jakub Wędrowycz – powiedział malec, kłaniając się niemal do podłogi, co przy jego wzroście wielkim wyczynem nie było.
– A ty jesteś krewniak tego, co się u mnie w chałupie zalągł! – odparł Jakub.
– Nie wierzyliśmy staremu Bilbo, kiedy w kółko powtarzał pańskie nazwisko, przekonując, że tylko pan może nas, w razie niedyspozycji Gandalfa, od Czarnych Jeźdźców ochronić.
– Masz na myśli, mały, tych facetów na koniach, co się kręcą po okolicy? – spytał Wędrowycz.
Hobbita na samo wspomnienie o Czarnych Jeźdźcach przeszedł dreszcz.
Jakub sięgnął po kolejny kufel piwa i wtedy dopiero, w świetle stojącej na ławie świecy, dostrzegł zawieszony na szyi kudłatego złoty pierścień.
O tym pierścieniu tyle paplał ten cholerny Baggins – przypomniał sobie.
Zrobił zapraszający gest ręką i po chwili hobbit siadł obok niego na ławie.
– Nazywam się Baggins. Frodo Baggins – przedstawił się. – Prawdę mówiąc, myślałem, że Bilbo przybędzie tu z panem…
– Ach, Bilbo! – krzyknął Jakub w uniesieniu. – Mój stary przyjaciel Bilbo! Zbliżyliśmy się do siebie tak bardzo, że postanowił zostać u mnie nieco dłużej – słowa te z trudem przeciskały się przez mocno ściśnięte gardło Wędrowycza. – Uroczy człowiek, to znaczy, tfu… hobbit.
Frodo zaprosił Jakuba, by przysiadł się do reszty towarzystwa. Tyle alkoholu co tej nocy „Pod Rozbrykanym Kucykiem” nigdy jeszcze nie wypito! Nie przyzwyczajeni do spożywania nadmiernej ilości piwa hobbici, padli pierwsi; zaraz pod nich wyzionęły ducha krasnoludy, a tuż przed świtem padł ostatni człowiek. Wędrowyczowi nie pozostało nic innego, jak ruszyć z powrotem do domu. Opuścił karczmę i, odwiedzając po drodze samotną Złotą Jagódkę, wrócił do Wojsławic. W rodzinnej wsi Jakuba zaczynała się właśnie noc.
Bilbo, zmożony alkoholem, spał na stole, obok przewróconej kanki z wędrowyczowym bimbrem. Jakub zawył ze wściekłości i rzucił się do spiżarni. Wszystkie zapasy zostały opróżnione. Jedyne co znalazł, to piersióweczka, którą musiał zgubić Semen. Opróżnił ją do ostatniej kropli i legł, wycieńczony, na piecu.
Gdy tylko zasnął, zaczęły się koszmary. Jakubowi przyśniło się, że w drzwiach chałupy stanął stary siwy człowiek z fajką w ustach.
– Wstawaj, Wędrowycz! – powiedział.
– Nie wstanę, odczep się.
– Wstawaj natychmiast, bo cię na odwyk wyślę.
– Możesz mnie co najwyżej w dupę pocałować – odparł Jakub, przewracając się na drugi bok. Ścisnął mocniej powieki, ale postać staruszka nie znikała.
– Załatwię, że ci esperal wszyją!
Tego już było za dużo. Nawet koszmary nie mogą być tak bezczelne.
– Czego chcesz? – spytał Wędrowycz, siadając na piecu.
– Oddaj to, co należy do mnie, a więcej mnie nie zobaczysz!
– A co tu należy do ciebie? – Jakub był tyle zaskoczony, co nieprzytomny.
– Ten tam – staruszek wskazał na smacznie chrapiącego na stole Bilba. – Zakała hobbickiego rodu!
– A bierz go sobie – ucieszył się Wędrowycz. – Mnie on tu potrzebny, jak barchanowa koszula w pewnym intymnym miejscu…
– I to jeszcze nie wszystko – nie dawał za wygraną starzec.
– Czego jeszcze chcesz?
– Pierścień oddaj!
– Jaki pierścień?
– Ten, który zabrałeś Frodowi, gdy zasnął po tym, jak go upiłeś!
– Nie mam żadnego pierścienia – tłumaczył Jakub, ale był mało przekonywujący. Na jawie radził sobie nie z takimi cwaniakami, ale we śnie był bezradny.
– Jutro rano odeślesz Bilba z powrotem do Śródziemia, zrozumiano?! Razem z pierścieniem. Jakem Tolkien! – wrzasnęła zjawa i rozpłynęła się w ciemności.
Wędrowycz poderwał się z barłogu. Świtało. Hobbit spał jeszcze, unurzany w kałuży własnego moczu. Jakub chwycił go za kark i zaniósł na pole.
– Co robisz? – krzyknął Bilbo po oprzytomnieniu.
– Wyprawiam cię do domu!
– Nie możesz – powiedział hobbit, próbując się wyrwać. A kiedy mu się to nie udało, ugryzł Jakuba w palec. – Ja nie chcę tam wracać. Dość mam użerania się z trollami, orkami i wszelkim innym paskudztwem. Tutaj mi się podoba.
– Ale tutaj ja mam dosyć użerania się z tobą, degeneracie! – odparł Wędrowycz, wrzucając Bilba do przepastnej dziury, która pozostała po rozkopanym kretowisku.
Chwilę później, w ślad za Bilbem, wpadł do niej pierścień.
Epilog
Wojna o pierścień zakończyła się zwycięstwem Saurona, który zdołał przechytrzyć Froda i jego kompanów. Doprowadzając hobbita do męczeńskiej śmierci, ściągnął z jego szyi Pierścień Jedyny, nim ten zdołał wrzucić go do Szczelin Zagłady. Jakież jednak było zdziwienie Saurona, gdy okazało się, że pierścień ten nie daje mu władzy nad pozostałymi.
Dopiero po latach sługa Melkora odkrył tajemnicę pierścienia. Gdy starł się już mosiądz, na ołowianej obręczy pojawił się inny napis w nie znanym mu – zapewne starożytnym języku – „Wojsławice wioska mała, w dzień zwycięstwa się pochlała…”
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Autor |
Wiadomość |
Darzamat
antychryst
Dołączył: 22 Sty 2006 Posty: 297
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Pan Thy Monium
|
Wysłany: Wto 19:07, 14 Mar 2006 Temat postu: |
|
|
1.
Burza śnieżna, która przeszła w środku lipca nad Wojsławicami, wyrządziła we wsi znaczne szkody. Gdzieniegdzie zerwała dachy ze stodół lub kurników, połamała drzewa, doszczętnie zniszczyła lśniące na polach łany zboża. Mieszkańcy biadolili i biegali do kościoła, gdzie na przemian złorzeczyli bądź też błagali Stwórcę o pomoc.
Po niedzielnej mszy, podczas której w trakcie pełnego podniosłych słów kazania ksiądz proboszcz starał się wyraźnie powiązać niedawny kataklizm z grzesznym i nieobyczajnym życiem niektórych mieszkańców wsi, zebrała się przed kościołem, wokół sołtysa, grupka najbardziej niezadowolonych.
– Ksiądz rację ma, że źle się u nas dzieje! – grzmiał najstarszy we wsi, pamiętający jeszcze najazd pierwszych bolszewików, Anton Horoszczuk. Jego siwa broda, pożółkła przez lata od tytoniowego dymu, podnosiła się i opadała wraz z każdym, niezwykle głośno, wypowiedzianym przezeń słowem. Horoszczuk poważanie miał we wsi od czasu, kiedy to w 1920 samego Budionnego sprzed swojej chałupy przepędził, gdy ten na czele hordy krasnoarmiejców pofatygował się do najbogatszej w Wojsławicach zagrody konie rekwirować.
– Coraz gorzej – wtórował mu sołtys Labuda, który do wsi przywędrował w 1944 na tych samych bagnetach, które dwadzieścia kilka lat wcześniej przepędzał Horoszczuk. Sołtysem został jednak dopiero niedawno, gdy rozwiązano pegeery. Wtedy też zaczął co tydzień chodzić na poranną mszę w niedzielę, a wieczorami grywał z proboszczem w „bośkę”.
– Ale kogo ksiądz proboszcz miał na myśli, mówiąc, że się nieobyczajnie prowadzi? – spytał najmłodszy w całym gronie, ale i tak już grubo ponad czterdziestoletni, Roman Kozaczko.
– Może córkę Ławrynowicza? – podpowiedział sołtys. – Baby, które do miasta na targ jeżdżą, mówiły, że niejeden raz ją tam widziały w drogich samochodach. Przez otwartą szybę głupie miny do nich robiła…
– Eee, tam… – machnął ręką Kozaczko. – Proboszcz kogo inszego musiał mieć na myśli. Ławrynowiczówna kurew już była, gdy jeszcze we wsi mieszkała. Za stodołę ojca chłopów zwabiała i kieckę podkasywała…
– A ty skąd to wiesz? – spytał Labuda. – Sam żeś musiał tam chodzić!
– Raz czy dwa przypadkiem tamtędym przechodził, to i podsłuchałem – tłumaczył się, mocno zaczerwieniony na twarzy, Kozaczko.
– Chodził, nie chodził, sprawa to nie nasza… – odezwał się wreszcie głosem biblijnego patriarchy Horoszczuk. – Prawda taka jest, że za przepędzenie Ławrynowiczówny Bóg nam powinien kaszę mannę z nieba zesłać, a nie gradobicie. Przyczyn gniewu Bożego gdzie indziej więc szukać należy.
– Może ty co wiesz? – zwrócił się Kozaczko, z twarzy którego rumieniec wciąż zejść nie chciał, do Labudy. – Proboszcz czego tam przy kartach nie powiedział?
– Może i powiedział…
– Co?! – spytali chórem pozostali uczestnicy narady.
Sołtys zamyślił się i dopiero po dłuższej chwili milczenia zaspokoił ciekawość zebranych.
– Tak dziwnie jakoś mówił. Zrozumieć żem go do końca nie mógł. – Przerwał i wzrok swój utkwił gdzieś w oddali. – Razu pewnego, gdy karta szła mi jak nigdy wcześniej, proboszcz poderwał się ni stąd, ni zowąd z fotela, talię rozsypał na stole i krzyknął: „Diabła w parafii mamy! Wilka do owczej zagrody wpuściliśmy!” Wystraszyłem się nie na żarty i pytam księżulę, kogo ma na myśli, bo to oskarżenia poważne, oooj, poważne…
– A on co na to?
– Że my dobrze wiemy, tylko oczy nam bielmem zarosły i widzieć prawdy nie chcemy.
– Powiedział, że wiemy?! – chciał się upewnić stary Anton.
– …a potem padł na fotel i zasnął jak zabity – dokończył Labuda.
– Może proboszczowi wino mszalne odrobinę zaszkodziło? – spytał, stojący dotychczas w milczeniu nieco na uboczu, znany w całej wsi ze swego zamiłowania do samogonu, Rusłan Poniatowski, który nazwisko, jak mówiła legenda, zawdzięczał swojej praprababce. Nie żeby ona z książęcego rodu była, ale ponoć za dziewkę służebną przy armii księcia służyła, a jedyne, co jej po tej służbie na starość zostało, to bękart Poniatowskim od tamtego czasu zwany. – Sam miewam czasami czkawkę, zwłaszcza gdy wino nieco przeterminowane.
– A kiedyś ty, Poniatowski, wino w swoim życiu pił?! – zdenerwował się sołtys, któremu znudziło się już ciągłe zaprzeczanie, jakoby ksiądz proboszcz nadmierne zamiłowanie do napojów trunkowych przejawiał.
Rusłan, nie wiedząc co odpowiedzieć, schował głowę w ramiona i odszedł na bok. Pocieszał się jedynie myślą, że w nieużywanym latem piecu kaflowym udało mu się jeszcze przed babą litrową butelkę berbeluchy schować.
– A potem już księdza nie pytałeś, co miał na myśli proroctwo swoje wygłaszając? – spytał Anton Labudę.
– Pytałem, a jakże – odparł sołtys. – Zaraz następnego dnia. Ale proboszcz niczego nie pamiętał, jakby kto nad nim czary poczynił, żeby mu pamięć do cna oczyścić.
– Musi to być sztuczka diabelska – zawyrokował Horoszczuk, a na wszystkich innych strach blady padł. – Nie inaczej!
2.
Gdy dokładnie tydzień po śnieżnej burzy nad Wojsławicami tornado przeszło i z kościelnej wieży dzwon żeliwny zerwało, ksiądz proboszcz podczas niedzielnej mszy już otwarcie o diable, który w społeczności wiejskiej zamieszkał, mówił.
Z powiatu komisja przyjechała, żeby straty ocenić. Przewodniczący jej stanął nad zakopanym do połowy w ziemi dzwonem i w ten deseń do proboszcza uderzył:
– Z dzwonu to wy już, dobrodzieju, pożytku żadnego mieć nie będziecie – powiedział przymilnym tonem. – Kłopot jedynie, bo na wysypisko śmieci trzeba go będzie odwieźć, a to i daleko, i drogo was transport wyniesie. Dajcie nam ten dzwon.
– A co wy z nim zrobicie? – spytał ksiądz, którego od rana czkawka odejść nie chciała.
– My go na pomnik przetopimy i w mieście na rynku postawimy…
– A komu to pomnik chcecie wystawić? – zainteresował się proboszcz.
– Zasłużonemu komuś dla powiatu. Staroście może…
– Przecie on sekretarzem za Gierka był, zgody na rozbudowę kościoła nie wystawił… – Ksiądz stracił oddech i słowa uwięzły mu w gardle.
Na szczęście rozmowę podsłuchał kręcący się nieopodal Labuda. Ze wsi chłopów zwołał, którzy na trzy wiatry komisję przegonili. Nie rozwiązało to jednak żadnego problemu. Diabła zidentyfikować się nie udało, a z powiatu zgoda na wypłacenie odszkodowań dla mieszkańców Wojsławic nigdy już nie nadeszła.
„O kataklizmie, jak twierdzicie, mowy być nie może – napisano w oficjalnym liście skierowanym do sołtysa. – Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej żadnej burzy śnieżnej ani tornada w tym rejonie nie stwierdził…”
– I co dobrodziej na to? – spytał Labuda przy kartach, wymachując proboszczowi listem przed nosem.
Ksiądz uśmiechnął się tylko leciutko pod nosem.
– Że rację mam, w tym mnie to utwierdza – odparł enigmatycznie.
– O jakiej ksiądz racji mówi?
– Że sztuczka to diabelska być musi, skoro nawet urząd państwowy niczego się nie doszukał.
– Może to i diabeł… – stwierdził sołtys. – Ale gdzie go w takim razie szukać?
– Między sobą szukajcie. Między sobą… – odpowiedział słabnącym głosem proboszcz i chwilę później, zmęczony, zasnął na obitym skórą fotelu.
Labuda, nie trwoniąc czasu, natychmiast do starego Antona się udał. Zapukał trzy razy w okiennice, bo pora późna już była i pewność miał, że walenia w drzwi Horoszczuk nie dosłyszy. Pierwsza obudziła się stara Antonowa.
– Kto tam po nocy spać nie daje? – zapytała.
– To ja, Labuda.
– Czego chcecie?
– Ze starym waszym porozmawiać.
– Przecie on śpi o tej porze.
– Od księdza proboszcza wracam. – Nie dawał za wygraną sołtys.
– I co z tego?
– Ksiądz proroctwo kolejne miał. I o diable mówił…
– O diable, rzekliście, sołtysie?
– O diable! – potwierdził Labuda.
– Poczekajcie więc – odparła kobieta. – Spróbuję dobudzić starego. Do drzwi idźcie i czekajcie.
Labuda czekał piętnaście minut, nim otworzył mu, ubrany w same gacie do kolan, siwobrody Horoszczuk. Gdy tylko siedli przy stole, Antonowa wystawiła butlę samogonu i rozlała mętnawy płyn do dwóch, mocno przybrudzonych, musztardówek.
Sołtys streścił Horoszczukowi swoją rozmowę z proboszczem.
– „Między sobą szukajcie”, miał powiedzieć ksiądz dobrodziej?…
– Nie miał powiedzieć, ale tak właśnie powiedział – poprawił go Labuda.
– I ani słowa więcej?…
– Ani, ani. Znów padł na fotel, jakby jaka siła wroga moc mu całkowitą odebrała.
Stara Antonowa, przysłuchująca się rozmowie w kącie pokoju, przeżegnała się odruchowo i splunęła przez ramię trzy razy, na ścianę.
– Może jutro z rana księdza spytać powinniśmy, o kogo konkretnie mu się rozchodzi… – zaproponował Anton.
– Darmo tylko strzępić język będziemy. Raniutko proboszcz pamiętać już o niczym nie będzie – zaprotestował Labuda. – To drugie ostrzeżenie, jakie nam dał. Czekać już nie ma na co. Trza sprawę wziąć we własne ręce i diabła po nocy, choćby ze świeczką, szukać.
– Ale gdzie?
– Gdzie diabeł, tam i zapach siarki być musi…
– Toż z Jakubowej chaty siarką cuchnie jak z fabryki zapałek! – wtrąciła Horoszczukowa i dla pewności raz jeszcze przez ramię splunęła.
– Nie może być – stwierdził siwobrody. – Wędrowycz jest kanalia, znam go przecie od lat, ale żeby z diabłem paktował, pierwsze słyszę.
– A ja wam mówię, że wasza stara wiele racji ma w tym, co gada! – zagrzmiał Labuda, który na Wędrowycza parol zagiął w starych jeszcze czasach, gdy Jakub do kołchozu zapisać się nie chciał i po wsi rozpowiadał, że Labuda to w kozach i owcach bardziej gustuje, niźli w dziewkach. Udowodnić nikt nikomu nic nie udowodnił, ale prawda taka jest po dziś dzień, że Labuda ni żony, ni nawet dzieci nieślubnych się nie doczekał.
Zamyślił się Horoszczuk i rzekł:
– Krzywdy chłopu nie zrobimy, jeśli wybierzemy się do niego z rana, by szczerze pogadać…
– Pogadać!? – nie dowierzał własnym uszom sołtys. – Wiadro wody święconej mu na łeb wylać trzeba, kiedy on sam diabeł. Niech się spali w świętej posoce!
Horoszczuk, na ostudzenie rozpalonych głów, dolał jeszcze po szklanicy bimbru. Kiedy wypili, odbiło mu się głośno, a Labuda powiedział:
Na zdrowie!
3.
Jakuba obudziło przeczucie. Czuł, że coś się dzieje, choć pojęcia nie miał najmniejszego, co to może być. Z trudem zwlókł się z barłogu, odchrząknął zieloną flegmą na podłogę tak mocno, aż mu w jednej chwili świat cały zawirował w głowie.
– Ki diabeł pić mi to kazał – mruknął do siebie pod nosem. – Ale mocne paskudztwo! We wsi niewielu chętnych na to znajdę. Do miasta trza będzie jeździć i ruskim zamiast denaturatu wciskać… – biegało mu po głowie, w której wciąż odczuwał ogromny mętlik.
Pod ścianą na wyrze wiercił się ktoś niespokojnie.
Jeśli ma sny tak paskudne, jak to, co ze sobą przywlókł, to mu współczuję – stwierdził Wędrowycz. A że zrobiło mu się duszno, postanowił wyjść na podwórze.
Gdy tylko otworzył drzwi, przywitały go złowrogie spojrzenia mieszkańców Wojsławic. Stanęli półkolem wokół sieni i nic nie mówili, tylko patrzyli. Jakub na moment zamknął oczy, mając nadzieję, że gdy otworzy je ponownie, zwidy znikną. Ale nie znikły; co więcej: ich twarze stały się jeszcze bardziej zacięte. Rozpoznał Labudę, dzierżącego w lewej ręce sierp, i starego Horoszczuka, który pod długą siwą brodą skrywał kindżał, jaki mu w 43-cim ofiarował służący w Wafen-SS Tatar z Kazania za to, że Budionnego ze wsi przegonił.
– Przyjaciele, czy wy tu naprawdę w gości do mnie zaszliście, czy też jedynie omamem jesteście, jak te, nie przymierzając, myszki białe? – spytał, najgrzeczniej jak potrafił, Wędrowycz.
– Myszek ty swych ulubionych więcej możesz już nie zobaczyć, Jakubie! – krzyknął doń Labuda.
Pies cię trącał, czerwono zarazo – pomyślał o sołtysie Wędrowycz; dużo bardziej martwiła go obecność w tym gronie starego Horoszczuka.
– I ty, Antonie, mego wroga z siebie robisz? – zwrócił się do wiejskiego patriarchy egzorcysta.
Horoszczuk słowa nie powiedział, jeno mocno wciągnął powietrze do nosa.
– I co? i co? – spytał „młody” Kozaczko, podskakując z nerwów na jednej nodze.
– Prawdę rzekła moja stara – zawyrokował Anton. – Siarkę czuć!
Pomruk nienawiści przetoczył się przez zebrany przed chatą Wędrowycza tłumek.
Powariowali od rana, czy co? – zamyślił się Jakub. – Albo to ze mną jest już tak źle… – Postanowił jednak negocjować. Najbardziej upoważnioną osobą wydał mu się z tamtej strony Horoszczuk.
– Antonie – zaczął przymilnie Wędrowycz. – Powiedzże ty mi, co was do mnie naprawdę sprowadza.
– Po prawdzie – odparł starzec, starszy jeszcze od samego Jakuba – to my cię ubić przyszli.
Jakubem zatrzęsło.
– Ubić?! – ryknął na całe gardło, aż się świnie w chlewie przebudziły i, równie mocno jak Jakub wystraszone, chrząkać zaczęły. – A czym ja się tak wszystkim wam naraziłem?
– Siarką z twojej chałupy cuchnie?
– Cuchnie – przyznał Wędrowycz.
– Choć całą wieś najpierw burza śnieżna, a potem tornado spustoszyło, z twojej chałupy, mimo że najmarniejsza we wsi, nawet strzecha nie spadła…
– Nie spadła – odparł Jakub z zadowoleniem.
– I chcesz nam wmówić, że nie wiesz, co to wszystko znaczy? – zapytał Horoszczuk.
– Wiem! A jakże inaczej?!
Widząc zadowoloną twarz Wędrowycza, Labuda machnął mu sierpem przed nosem. Niewiele brakowało, by i Kozaczko rzucił się na starego z pięściami. Jednakże Horoszczuk podniósł do góry rękę, na znak, by wszyscy, jak jeden mąż, ucichli.
– To znaczy, żeś ty z diabłem pakt podpisał – wyjaśnił Jakubowi Anton. – Ksiądz proboszcz miał widzenie.
– Niech więcej tego miastowego śmiecia pije, a jeszcze głupsze będzie miał proroctwa.
– Ty na księdza dobrodzieja nie pluj, Wędrowycz, bo ci kości porachujem – zagroził Labuda, tym razem jednak chowając sierp za plecami.
Horoszczuk postąpił krok naprzód i stanął teraz twarzą w twarz z Wędrowyczem. Jego siwa broda niemal dotykała koszuli Jakuba. Staruszkowie wadzili się wzrokiem, kto silniejszy.
– Musisz prawdę powiedzieć, Jakubie, bo ci chatę z dymem chłopy puszczą i nawet ja ich przed tym nie powstrzymam – wyszeptał Anton tak, by go tylko Wędrowycz mógł usłyszeć.
– Nie mam ja przed wami nic do ukrycia – powiedział głośno Jakub. – Różne świństwo w chacie się u mnie zalęgło, ale diabła tam ni ma…
– Wpuść nas więc, to sami sprawdzimy! – rozkazał Labuda.
– Ciebie bym nawet do chlewa nie wpuścił, bo byś mi świnie ochwacił!
Kozaczko w ostatniej chwili chwycił sołtysa, który już z sierpem na Wędrowycza chciał pognać.
Jakub, nie chcąc już bardziej zaogniać sytuacji, przybliżył się do Antona i wprost mu do ucha wyszeptał:
– Gościa pod swój dach przyjąłem. Paskudny on trochę. Jak własne odbicie w lustrze zobaczył, wstydzi się komukolwiek na oczy pokazać. Ogniem zieje!
– Kto on zacz?
– Chodźcie! Wam pokażę, bo śpi jeszcze…
Horoszczuk poprosił mieszkańców Wojsławic, by poczekali chwilę cierpliwie, kiedy on chatę Wędrowycza w poszukiwaniu diabła przeszukiwać będzie.
– A jeśli ty nigdy już stamtąd nie wyjdziesz? – spytał Labuda.
– Wiecie tedy, co robić! – odparł Anton, posyłając jednocześnie srogie spojrzenie Jakubowi.
Gdy drzwi się za Wędrowyczem zamknęły, w izbie zapanowała ciemność absolutna. Odór siarki był nie do wytrzymania.
– Jak ty tu możesz mieszkać? – spytał Horoszczuk.
– Ja już nic nie czuję – odparł Jakub, jakby na potwierdzenie swych słów pociągając nosem.
– I gdzie on jest, ten gość twój?
– Ano leży tam, pod ścianą.
Gdy oczy siwobrodego przyzwyczaiły się do ciemności, ruszył on w poprzek pokoju do wyra, gdzie skręcana bólem nie opisania wierciła się jakaś istota.
– Chory on?
– Sny ma takie – wyjaśnił Wędrowycz. – Ziemski bimber wyraźnie mu nie służy.
Coś obróciło się właśnie na lewy bok i ukazało Horoszczukowi swoje potworne oblicze. Starzec odruchowo cofnął się o kilka kroków i wpadł na Jakuba.
– Ładny to on nie jest – stwierdził egzorcysta.
– Co-o-o-o to?
– Dogadać się z nim nie mogę – stwierdził Jakub. – Będą dwa tygodnie jak w jakiejś puszce blaszanej na pole za stodołą spadł. Bełkotał coś, więc żył, no to go do chaty wziąłem.
– On ci z kosmosu spaść musiał.
– Zielony nie jest, czerwony też nie. Za dnia to się odrobinę szary wydaje.
– Przywiózł co ze sobą?
– Tylko ichni termos, a w nim berbelucha tak paskudna, że się boję, że mi wątroba do cna sparcianieje…
– Pić nie musisz – zauważył Horoszczuk.
– Kiedy to honorowa sprawa – zaperzył się łowca wampirów. – Ja piję z jego zapasów, on z moich. Kogo pierwszego szlag trafi, ten drugiemu planetę we władanie oddaje…
– A gdzie ta jego planeta?
– Jednej nocy palcem na niebie pokazywał, ale mnie się te wszystkie gwiazdy przed oczyma kręcą…
Nagle kosmita poderwał się z łóżka i jak w transie przegalopował na trzech nogach przez pokój, przewracając po drodze stół i krzesło, trącając przy tym ogonem zawieszony na ścianie zegar z kukułką.
– Suszy go – wyjaśnił Wędrowycz. – Schowajmy się lepiej za piecem – dodał, ciągnąc za sobą Horoszczuka.
Zza pieca obserwowali kosmitę, który niemal jednym łykiem opróżnił dwie dwudziestolitrowe kanki najlepszego wędrowyczowego bimbru, po czym dopadł do okna, ogonem wywalił trzymające się już tylko na jednym zawiasie okiennice i zaczął ziać ogniem.
– Kultury go zdążyłem nauczyć – pochwalił się Jakub.
Ziemia trzęsła się jak podczas najprawdziwszego wstrząsu, niebo natychmiast pokryło się ciemnymi chmurami, z których lunęły na Wojsławice hektolitry wody. Kosmita, zmoknięty, wypadł przez otwarte okno do ogrodu.
Jakub z Antonem pochylili się nad nim. Przybysz nie zdradzał żadnych objawów życia.
– Musi być czysta woda go wykończyła – podsumował Wędrowycz.
– Ty więc wygrałeś zakład – stwierdził Horoszczuk, klepiąc Jakuba po ramieniu.
A deszcz lał przez czterdzieści dni i nocy.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
Autor |
Wiadomość |
Darzamat
antychryst
Dołączył: 22 Sty 2006 Posty: 297
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Pan Thy Monium
|
Wysłany: Wto 19:16, 14 Mar 2006 Temat postu: Głowica |
|
|
Przypadki chodzą po ludziach. A zwłaszcza jeśli jest się wysłannikiem mafii można spędzić życie ciekawe i pełne przygód. Tyle tylko, że zazwyczaj niezbyt długie. Co gorsza ciało rzadko jest wydawane rodzinie. Najczęściej znika w odmętach rzeki z kulą betonu zamiast skarpetek i ciężko je później wyłowić. Dwaj ukraińscy mafioso zatrzymali się w paskudnym i owianym złą sławą wąwozie Szubienica niedaleko od Wojsławic. Od czasu gdy w wąwozie przestało straszyć w czym zasłużył się miejscowy egzorcysta amator Jakub Wędrowycz, miejsce to służyło zapobiegliwym władzom gminy jako lokalne wysypisko śmieci. Ukraińcy przyjechali zdezelowaną półciężarówką. Nie musieli czekać długo. Do wąwozu wjechał mercedes, także półciężarówka. Wysiadło z niego trzech mafioso rodem z jednej z podwarszawskich miejscowości. Mieli ciemne okulary i ciemne kapelusze na głowach. Pod spodem mieli też ciemne myśli, które nawet mierny fizjonomista bez trudu wyczytałby z ich twarzy. Ponadto mieli automaty Kałasznikowa pistolety granaty i inne takie. Obie grupy stanęły naprzeciw siebie. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem.
- Macie towar? - zapytał wreszcie polski mafioso.
Jeden z Ukraińców wypluł niedopałek papierosa.
- To zależy tylko od tego czy macie pieniądze.
Polak kiwnął głową. Skinął na jednego ze swoich pomagierów. Ten powoli otworzył walizeczkę trzymaną w ręce. W ciemnym wąwozie zabłysła zielona poświata.
- Trzy miliony zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Teraz pokażcie towar.
Gość zza Buga wahał się przez chwilę.
- Trzy miliony dolarów to nie jest zbyt wiele za głowicę atomową - powiedział. - Ale ja nie mogę mieć własnego zdania w tej kwestii. Jeśli tylko pieniądze są prawdziwe...
- Jeśli towar jest prawdziwy...
Jeden z ukraińców na znak szefa otworzył tylne drzwiczki samochodu. Na kawale brezentu stało coś w rodzaju beczki wyposażonej w kilka anten i jakąś ażurową konstrukcję. Beczka była oznaczona symbolem powszechnie używanym do oznaczania różnych rzeczy wydzielających promieniowanie.
Jeden z polaków wyciągnął z kieszeni licznik Geigera i zbliżył do urządzenia. Wskazówka stała nieruchomo.
- Lipa - wrzasnął.
- Co się nie zgadza? - ukraiński mafioso usiłował załagodzić sytuację.
- Nie wydziela promieniowania a przecież w środku powinien być zarówno deuterek litu jak także cez używany do odpalenia.
- Sprawdźcie naszym - podał mu swój wyrazie cykający cicho licznik.
Bandyta któremu takie cykanie dość jednoznacznie się kojarzyło uderzył go po ręce.
A potem wybuchła strzelanina. Gdy echo wystrzałów ucichło okazało się że wysłannicy mafii zza buga zdają relacje ze spotkania przed księgowymi piekła. Zapewne w towarzystwie jednego z polaków który także nie dawał oznak życia. Było to zresztą zupełnie zrozumiałe, bowiem nie miał głowy. Szef obrzucił pobojowisko szybkim spojrzeniem.
- Wymiękamy stąd - zakomenderował. - Ciała do furgonetki bierzemy też ich wóz. Ty Mielony poprowadzisz naszą gablotę.
- A co z tą atrapą?
- Wywal. Po kiego grzyba nam ten złom?
Mielony podszedł i z trudem wyciągnąwszy brezent z głowicą zwalił ją na ziemię. Ważyła co najmniej sześćdziesiąt kilo. w parę chwil później w wąwozie nie było ani śladu po zwłokach czy samochodach. Kałuże krwi zasypano piaskiem. Gdy powiał wiatr zniknęły ostatecznie. Jakiś czas później, gdzieś koło pierwszej przejeżdżający drogą nad wąwozem Jakub Wędrowycz dostrzegł kontem oka błysk metalu.
- Nu postoj - powiedział do swojej klaczki a potem zlazłszy w fury podreptał do dziwnego obiektu.
- Ki diabeł? - mruknął do siebie. - Musi stara pralka?
Wydobył z kieszeni ślusarski pilnik i opiłował kawałek taśmy z jasno złocistego metalu która obiegała korpus dziwnego urządzenia wokoło. Roztarł opiłki między palcami.
- Cie choroba - powiedział sam do siebie. - Musi co mosiądz - przez chwilę obliczał w pamięci.
- Będzie ze dwadzieścia pięć kilo, jeśli pod tą skorupą nie ma więcej. A dwadzieścia pięć kilo to ze czterdzieści piw "Perła". Udany dzień.
Zarzucił sobie głowicę na ramiona. Była ciężka jak diabli ale on mimo osiemdziesiątki na karku dał sobie z nią radę. Nie takie rzeczy zdarzało mu się nosić. Rzucił ciężar na wóz i zawrócił. Klacz zarżała.
- Nu brezent został - powiedział do niej uspokajająco. - Brezenty nie rosną na drzewach a może się przydać
Zarżała ponownie. Wyraźnie była z czegoś niezadowolona. Ale co on na to mógł poradzić? Zwinął brezent i wdrapał się na furę.
- Wio do domu maluśka - powiedział.
Spod ławki wydobył menażkę z bimbrem i odkręciwszy wieczko przyłożył ją do ust. Piło mu się niewygodnie z z każdym szarpnięciem wozu zalewał sobie obficie koszulę, ale nie przejmował się tym. W małej bimbrowni pod chałupą miał jeszcze czterysta litrów zacieru. Klacz szła jak po sznurku.
- Nu w domu rozkręcimy to ustrojstwo i zobaczymy powiedział bardziej do siebie niż do niej. - Żelazne kawałki da się na złom. A mosiężne... - zastanowił się i dla wzmocnienia pracy mózgu pociągnął łyk. - A mosiężne też na złom - rzucił odkrywczo. - A potem "Perełkę" w gardło.
Skomplikowane zadanie zostało rozwiązane. Jak zwykle kiedy mógł wprowadzić mózg na wyższe obroty. Bimber wkrótce zaczął go rozbierać więc w pewnej chwili po prostu chlapnął i w tył i zasnął na dnie wozu.
* * *
Pukanie do drzwi komendy wyrwało posterunkowego Birskiego ze snu.
- Proszę - zachęcił nieznanych interesantów.
Interesantów było dwu. Mieli na sobie skórzane kurtki wypchane w okolicy lewego biodra i trzymali w rękach legitymacje.
- Urząd Ochrony Państwa - powiedział jeden z nich.
- Posterunkowy Birski - przedstawił się.
- Wiemy - najwyraźniej ich nazwiska były tajne a może nawet ściśle tajne.
- Czym mogę służyć?
- To czego się pan teraz dowie ma na zawsze pozostać tajemnicą.
- Tak jest.
- W dniu wczorajszym ukraińska mafia ukradła głowicę jądrową o mocy trzydziestu megaton.
Birski zrobił się zielony na twarzy ale zaraz mu przeszło.
- Udało nam się namierzyć przewożący ją samochód. Był pilotowany dyskretnie poczynając od przejścia granicznego w Horodle. Niestety nie upilnowali. Samochód z głowicą przejechał przez Uhanie i najprawdopodobniej później skierował się w stronę Krasnegostawu.
Birski opadł na krzesło. Wyobraził sobie mapę okolicy i wyszło mu że bomba atomowa przejechała przez jego wieś.
- Hym? - zagadnął niezbyt inteligentnie.
- W zasadzkę koło Bończy wpadły dwa samochody. Furgonetka którą przewieziono to świństwo i druga która miała ją odebrać. Kierowcy usiłowali się przedrzeć i niestety nie udało się wziąć ich żywcem.
- A głowica?
- Jest gdzieś w gminie. Nie mogła zostać wywieziona z jej terenu bo blokady stoją od dawna i każdy pojazd opuszczający jest dyskretnie prześwietlany.
- To znaczy że mam tu gdzieś na swoim terenie bombę atomową...
- Ściślej mówiąc wodorową.
- O mocy trzydziestu tysięcy tom nitrotoluenu...
- Dokładnie.
- I kiedy ona tentego?
- W każdej chwili. Wystarczy odkręcić pokrywę i zewrzeć na krótko druty. To może zrobić nawet zwykły złodziejaszek mający wprawę w samochodach.
Birski bez słowa wyszarpnął z kieszeni odznakę i rzucił ją na stół. Czapkę cisnął w kąt i zaczął zdzierać z siebie policyjny mundur.
- Wybiera się pan dokądś? - zaciekawił się drugi z agentów.
- Tak. Właśnie postanowiłem przestać być gliniarzem. Mam socjalistyczną przeszłość. Chcę zostać negatywnie zweryfikowany. W tym celu natychmiast przechodzę do cywila aby nie kalać munduru swoją w nim obecnością...
Agent walnął go spokojnie sierpowym w twarz.
- Uspokój się człowieku. Musimy to znaleźć zanim wyparuje ta zakichana gmina. Rozumiesz?
Birski przełknął wybity ząb.
- Tak.
- Potem możesz iść do cywila, chodź sądzę, że znalezienie tego świństwa oznaczało będzie dla ciebie awans.
- Tak jest. Ku chwale ojczyzny. Jak mam znaleźć?
- Tak to wygląda agent podał mu fotografię. A tu masz licznik. Jeśli zapiszczy to znaczy, że znajduje się w odległości trzech metrów lub bliżej bo taki ma zasięg. Trzeba przejrzeć wszystkie rowy, dziury w ziemi i gospodarstwa. To kruszyna zaledwie sześćdziesiąt kilo. Mogli schować ją wszędzie, ale najprawdopodobniej gdzieś blisko drogi. My też się rozejrzymy.
- Dobrze. Pojadę na zachód od miasta. Jaki mieli bieżnik?
Jeden z agentów wyjął z teczki odlew.
- Tu jest wzór. Skala jeden do jednego.
Birski wziął odlew i ruszył raźno do wyjścia. Tylko po drżeniu kolan można było poznać jego zdenerwowanie. Agenci westchnęli ciężko i jak na komendę ruszyli za nim.
* * *
Jakub zaklął i odłożył przecinak. Dziwny metal który brał za żelazo był wyjątkowo twardy. Nawet pilnik nie dał mu rady.
- Nie kijem go to siekierą - powiedział w zadumie.
- Hej hej - zawołał go ktoś zza płotu.
Tomasz.
- Nu kopę lat. Co cię sprowadza?
- A tak byłem na Tróściance i pomyślałem, że zajrzę. Nad czym tak pracujesz?
- A znalazłem jakieś takie bebechy od samolotu, czy ki diabeł...
- Trochę to wygląda jak bojler - powiedział Tomasz w zadumie siadając na pniaczku obok. - A tu jest klapa. I chyba można całość rozkręcić tam gdzie ten mosiądz.
- tyle to i ja umiem wymyślić. Twarde paskudztwo. Może ty masz pomysł?
- Chym, a gdyby tak otworzyć?
- Kiedy w tej klapie jest tylko jakiś zamek na klucz kodowy. A ja nie mam.
- Delikatna robota. A jak byś to dłutkiem trochę popukał?
Jakub wbił ciesielskie dłuto w szczelinę zamka i przyładował potężnie młotem. Szczelina trochę się rozgięła. Uderzył ponownie. Niespodziewanie dłuto ogarnęły blade wężyki wyładowań.
- Ty to jest pod prądem.
- Cholera. A może to gliniarski radar?
- Nie, widziałem gliniarskie radary. Są inne. To musi jakaś część od łodzi podwodnej. Puknij jeszcze raz. Młotka ci przecie nie ubędzie.
Jakub splunął i przyładował tym razem z całej pety. Klapka odskoczyła z cmoknięciem. Pod nią ukazały się trzy izolowane kable naklejone na coś w rodzaju bańki z ciemnego szkła.
- Możesz jeden urwać? - poprosił go Tomasz. - Naprawiłbym światełko w rowerze za pamięci. Jakub wsadził pod czerwony kabel dłuto i pociągnął. Kabel zerwał się.
- U na nic. Ale może dobierzemy się jakoś do wnętrza - Przyładował młotem w to szklane. Nawet się nie zarysowało.
- A co ty chcesz z tego zrobić?
- Mosiądz bym spylił i trochę forsy by było.
Ze złości uderzył w mosiężny pierścień dłutem. Odłupał cieniutki paseczek.
- Trzeba by zakręcić spód w imadło a górę ciągnąć za te sterczące - poradził Tomasz.
- A masz takie imadło?
- Nie. I nawet nie wiem kto może takie mieć.
Jakub pociągnął z menażki i podał ją kumplowi, bo jakże to tak samemu. Olśniewający pomysł przyszedł mu do głowy niemal natychmiast.
- Uch ja durny. Wsadzę na ognisko i mosiądz wytopię!
* * *
Birski znalazł ślady obu samochodów. Wjechały w wąwóz zwany Szubienicą, na kawałku błota u jego wylotu wyraźnie odcisnął się bieżnik identyczny z tym który dostał w postaci odlewu. Birski nie lubił tego miejsca. Wiązały się z nim koszmarne opowieści o poprzednich rezydentach posterunku. Podobno jeden się powiesił a inny zwariował czy coś takiego. I był w to zamieszany Jakub Wędrowycz. On był we wszystko zamieszany. Nic w tej dziurze nie działo się bez jego radosnego współudziału. Wjechał w wąwóz i zatrzymał się zaskoczony. Dno koło śmietnika zryte było kołami samochodów. Wysiadł. Pod jego stopą zachrzęściły łuski. Nieco dalej leżał przetarty tłumik. Kopiąc nogą natrafił na plamę krwi. Nawet jeszcze nie zgęstniała do końca. Wzdrygnął się i wyciągnął z kieszeni krótkofalówkę. Zaraz jednak włożył ją spowrotem. Przecież jeśli wezwie tych z UOPu to gotowi całą zasługę przypisać sobie. Sam znajdzie głowicę a ślady nie zające nie uciekną. Rozejrzał się wokoło. Pomijając kępy krzaków i stosy śmieci głowica mogła zostać ukryta tylko w jednym miejscu. Było to tak oczywiste, że aż się palnął w głowę. Opodal wysypiska wznosiła się dumnie budka do gromadzenia padliny, wzniesiona tu swojego czasu miast postulowanej przez niektórych kapliczki. Podszedł do niej i otworzył drzwi W nos buchnął mu potworny smród. W budce leżała rozkładająca się krowa. Wiedziony długoletnim zawodowym doświadczeniem przełamał się i wszedł do środka. Gdyby on ukrywał głowice jądrową wsadziłby ją w takie miejsce w jakim nikomu nie przyszłoby do głowy jej szukać. Niestety w szopie jej nie było. Umysł Birskiego działał na przyspieszonych obrotach. Gdyby chciał mieć całkowitą pewność, że nikt nie znajdzie głowicy zaszyłby ja w truchło krowy. Z samochodu przyniósł sobie bagnet i zaczął ją patroszyć. Z wnętrza wyciekały różne różności a on nie zrażając się pruł ją dalej. Niespodziewanie przerwał tą miłą czynność. Nie miała sensu. przecież nie wsadzili by głowicy do krowy bez zrobienia w niej dziury. Wyszedł z wnętrza i wciągnął haust powietrza. Odurzyło go. popatrzył w zadumie na swój bagnet a potem wyrzucił go z obrzydzeniem. Zaczął badać ślady na ziemi. Część zasypano lessowym pyłem, ale niektóre były wyraźniejsze. Tu wyrzucili głowicę z samochodu. Wbiła się dość głęboko. A potem przyszedł ktoś w rozsypujących się gumiakach i zabrał ją do drogi na górę gdzie miał furmankę. Ustaliwszy te szczegóły wyciągnął radiotelefon i po chwili wywołał dzielnych agentów.
- Mówi Birski...
Agenci zgodnie z jego przewidywaniami odsunęli go od sprawy. tropem fury puścili psa a sami ruszyli za nim wozem. Birski westchnął ciężko i podreptał go swojego UAZa. Niespodziewanie poczuł się wykorzystany.
- Co by tu zrobić, żeby się trochę rozerwać? - zastanowił się.
Zaraz potem zaświtał mu genialny pomysł.
- Pojadę sobie na Stary Majdan i zapudłuję do wyjaśnienia starego Wędrowycza - postanowił.
Pojechał naokoło drogą.
* * *
Pryzma węgla i drzewek buzowała aż miło było popatrzeć. Na szczycie pryzmy leżała trzydziesto megatonowa głowica i rozpalała się pomalutku do czerwoności.
- Tak mosiądzu nie wytopisz - gderał Tomasz. - Potrzebna jest wyższa temperatura.
- Nu podniosę miechem.
- A masz miech?
- Zrobi się.
Jakub przydźwigał z chałupy odkurzacz. Był to prezent od syna, ale staruszek rzadko odczuwał potrzebę eliminowania ze swojego otoczenia odpadków, więc prawie go nie używał. Teraz ustawiwszy go odwrotnie podłączył do przedłużacza. Pstryknął przełącznikiem i manipulując rurą skierował strumień powietrza prosto w ogień.
- No i co ty na to.
- E! To to rozumiem.
Płomienie buchały coraz większe. Z wnętrza głowicy rozległ się cichy syk.
- Ty a jak to niewypał? - zaniepokoił się nagle Jakub.
- Co ty. Byłem w wojsku w saperach. Znam się na tym. Daj trochę bardziej w węgle.
To stało się nagle. Na podwórko Jakuba wjechały dwa radiowozy. Jeden normalnie przez otwartą bramę, a drugi od tyłu przez płot. Z tego nieoznakowanego wyskoczyło dwu i zręcznymi chwytami judo rozłożyli Jakuba i jego kumpla na ziemi. Z drugiego radiowozu wysiadł Birski. Podszedł zdziwiony do stosu i przez chwilę wpatrywał się w rozpaloną do czerwoności rzecz na jego szczycie. Potem wyjął z kieszeni jakieś zdjęcie i przez sekundę wpatrywał się w nie jak urzeczony. A potem przeżegnał się i rzucił do ucieczki.
- Wot durak - powiedział rozpłaszczony na ziemi Jakub do swojego rozpłaszczonego na ziemi kumpla.
* * *
W gospodzie było gwarno i wesoło.
- Nu Jakub opowiedz nam jeszcze raz jak to było z Birskim - zachęcił Semen.
Jakub oderwał zamglone pijackie spojrzenie od kufla z "Perłą"
- E, niech Tomasz opowie.
- A co tu opowiadać. Zwariował chłop i tyle. A wszystko na widok jednego głupiego ogniska i bebechów pralki na nim.
- Zupełnie zwariował? - zadziwił się jakiś przyjezdny z Kukawki który w gospodzie czekał na swój Pekaes.
- No chyba. Już trzeci tydzień go trzymają w wariatkowie.
Jakub wlał w gardło zawartość jeszcze jednej butelki "Perły". Wstał chwiejnie na nogi
- To ja go wykończyłem - oświadczył chełpliwie.
* * *
Birski przypięty pasami do leżanki wił się jak piskorz mówiąc jednocześnie bardzo wolno i spokojnie.
- Przypadki chodzą po ludziach, ale to niemożliwe, statystycznie niemożliwe, żeby wszystko spotykało tylko jednego Jakuba Wędrowycza.
A potem przypomniał sobie widok rozpalonej do czerwoności głowicy jądrowej na szczycie ogniska i zaczął wyć. Lekarze w zadumie pokiwali głowami szukając w swoim arsenale następnego środka uspokajającego.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group. Theme Designed By ArthurStyle
|
|
|
|
|
|